Bieszczadzka wyprawa była chyba jedną z najbardziej wyczerpujących jakie sobie wymyśliłem. Dwie noce w podróży potem dwa dni non stop w terenie. Długie spacery o świcie i zmierzchu z ciężkim sprzętem nie należą do przyjemności. Lecz to wszystko schodzi na drugi plan kiedy chodzi o fotografię i obserwację przyrody. To taki dodatek bez którego trudno jest robić zdjęcia gatunków, które wymagają właśnie takich poświęceń. W dodatku zasiadkę zaczynam na pobliskim cmentarzu, który ma się okazać moim domem na dwa długie dni. Dziwne uczucie. Już po kilku minutach udaje się wypatrzeć puszczyka uralskiego, nie robi sobie nic z mojej obecności. Samiec obserwowanej pary jest jasny a samica brązowa. Po chwili okazuję się że puszczyki mają cztery młode, które dumnie siedzą w koronach drzew i obserwują mnie z zaciekawieniem z góry. Godzina wydaje się być podobna do poprzedniej. Obserwujące mnie młode z góry znikają, czyżby zeszły na ziemie a może zleciały. Szukam ich nagle widzę jednego malca na pniu siedzi sobie i obserwuję teren. Zbliżam się do niego wykonuję serię zdjęć. Nagle czuje tylko powietrze i przeraźliwy pisk nad moją głową. To samica atakuje mnie broniąc swoje pisklę. Na taką sytuację do końca nie byłem przygotowany choć czytałem o bardzo agresywnym zachowaniu tych sów właśnie w takich okolicznościach. Spotkanie z jej szponami to ostatnia rzecz na której mi w tej chwili zależy. Atakując jednocześnie samica siada w „dobrym” miejscu i daje się idealnie obfotografować. Odchodzę tak kończy się pierwszy dzień w bieszczadzkiej głuszy. Drugi zaczyna się tak samo, samiec dumnie prezentuję się na ulubionym konarze drzewa, samicy nie widać tylko słychać ciche jej pohukiwania a maluchy w komplecie znowu siedzą w konarach drzew. Czekam na karmienie ale jak się okazuje młode dostawały dość pokarmu w nocy i w ciągu dnia nie widziałem żeby były karmione. Znowu na konarze pokazuje się samica. Jakieś próby zrobienia jej zdjęcia w locie kończą się niepowodzeniem. Zbyt ciemno, za długie szkło. Nagle jeden maluch znika z drzewa musiał zlecieć. Szukam go wzrokiem jest . Siedzi pod brzozą delikatnie się do niego zbliżam. A on pokazuję mi to czego nauczył się przez ostatnie kilka dni. Wspinaczka jaką uprawia jest dość dziwna ale bardzo efektywna. Łapy na pień i zapiera się o niego dziobem i wciąga się jakby w ten sposób, wygląda to dość komicznie ale pozwala mu już po chwili znaleźć się trzy metry nad ziemią. Krótki odpoczynek i kolejne metry. I po chwili już jest ze swoim rodzeństwem wysoko. Wykonuję serię zdjęć tej dziwnej prezentacji nieporadności i determinacji. Kończy się drugi dzień szkoda że nie mogę zostać tu dłużej. Wracam do schroniska. Zamykam oczy widzę dumnie szybująca samicę puszczyka. Gracja, wdzięk a jednocześnie siła i niesamowita troska o potomstwo. Ten widok na długo pozostanie w mojej głowie.
jak zawsze-piękne zdjęcia..
OdpowiedzUsuńspotkanie z puszczykami musiało być na prawdę fascynujące :) a dodatkowo ten kochany bieszczadzki klimat..
pozdrawiam :)
Bieszczady i puszczyki - no pięknie, tylko to miejsce trochę horrorowate ;))
OdpowiedzUsuń